Powrót na stronę główną Medium Magazyn Politologa - 5/97
Dwutygodnik Nieregularny, nr 1(5)(karnawałowy), Kraków 9 I 1998

zawartość
numeru

S t o p k a redakcyjna


Szef kuchni poleca
wstępniak naczelnego
Bąbelki i rury
reportaż z niezwykłego kąpieliska
Śmieszność
felieton Andrzeja Dudy
Samoktytyka (fakultatywnie)
felieton Matysa
Sport i pieniądze
według Ondrasa
Tako rzecze Dariusz
mądrości studenckie
Refleksje czerwonoprądnickie
metapoezja Matysa
Z notatnika mnemotechnika
kalendarium prześmiewcy
Na poziomie
dwie recenzje płytowe
Tancerze i cyberholicy
czyli co robią studenci z wolnym czasem


... szef kuchni poleca

Śmieszność. Hmm. Powaga. Cóż to naprawdę znaczy? Nikt nie jest w stanie do końca rozsądzić co jest śmieszne a co nie. Niektórzy prześmiewcy są bardziej poważni od pojmujących na serio rzeczywistość publicystów.

W czasach totalitarnych dyktatur śmieszne mogło być jedynie to co właściwe organa uznały za stosowne. Za opowiadanie wielu dowcipów można było spędzić kilka lat za kratkami.

Dzisiaj nikt nie wie na pewno czy niedyspozycja przywódcy jednego z atomowych supermocarstw jest śmieszna czy też śmiertelnie poważna. Czy przyspieszony rytm bicia serca głowy państwa jest bardziej niebezpieczny niż zawał dozorcy kremlowskiego garażu?

Według Słownika PWN śmieszność wyznacza: "charakter tego co jest śmieszne, co wywołuje śmiech, co zasługuje na wyśmianie; komiczność, zabawność.".

W takim razie czy na wyśmianie zasługuje towarzyska gafa czy też jest to zależne od osoby, która gafę popełnia? Trudno powiedzieć.

Cieszyć się dzisiaj potrafią jedynie dzieci. Czasem pozazdroszczą im rodzice wymyślając coraz to nowe zabawy, których nie zaznali w dzieciństwie (patrz tekst obok).

HaM

początek strony

strona główna

... reportaż

Bąbelki i rury
Fot. Krystyna Wilk

Prawdziwy klejnot wśród basenów nosi nazwę "Perła". Tym, którzy lubią szalone pomysły, a następnie ich nie żałują, polecam wizytę w kompleksie rekreacyjnym w Nowinach koło Kielc.

130 kilometrów w samochodach połączonych krótkofalówkami mija podobnie nagle co wykład dra Chorośnickiego dla niektórych dziewcząt - czego zresztą nie rozumiem. Kierowani powtarzającymi się co jakiś czas billboardami reklamującymi pływalnię, bez wysiłku trafiamy na parking przed oszklonym budynkiem sporej wielkości. Tu po raz pierwszy sięgamy do kieszeni, jednorazowy postój samochodem bez ograniczenia czasowego kosztuje trzy złote. Jakie to ma jednak znaczenie, jeżeli naszym oczom ukazuje się coś bardzo podobnego do krakowskiej siedziby BPH, a w środku jak wiadomo się pływa.

Jeszcze parę kroków i tym razem mniejsze zdziwienie - na szczycie 10-cio metrowej wieży jest początek wijącej się w dół niebieskawej, półprzeźroczystej rury w której raz za razem jak w jelicie wielkiego zwierza, migają ludzkie postaci w slipach. Ciekawość zwiększa się o tyle, że temperatura powietrza wynosi około zera stopni, a całość zjeżdżalni znajduje się na zewnątrz, jedynie jej koniec jest ukryty. Być może jest to także siedziba klubu morsów.

W drzwiach uderza w nas fala ciepłego powietrza i widok nowocześnie, z gustem urządzonego hallu - poczekalni, gdzie nie brakuje miejsca dla oczekujących i zieleni roślin. Po raz pierwszy, jeszcze z daleka przez oszkloną na całej długości ścianę możemy podziwiać sam basen, w oczy bije krystaliczna przejrzystość wody. Cena wejścia to 4 złote dla uczniów i studentów oraz 6 złotych dla "normalnych", to opłata za równą godzinę brykania (prychania),każda dodatkowa minuta pobytu odpowiednio 6 groszy i 10 groszy. Nie jest to zawrotna suma jeżeli wziąć pod uwagę że do ręki dostajemy bransoletkę z kodem kreskowym, którego odczytanie udostępni nam dziecięcą radość.

Etapy następne - czyli pozbawianie przyodzienia raczej groteskowych, męskich ciał, oraz obowiązkowy, higieniczny prysznic raczej przemilczymy, choć i tam standard jest odpowiedni. Nareszcie wchodzimy, i jak to zwykle bywa u dorosłych ludzi z piskiem i w podskokach ścigamy się do korytarza łączącego pływalnię ze zjeżdżalnią, która jak wiemy jest nieco na zewnątrz. Tam pierwsze i chyba ostatnie niemiłe zaskoczenie, w tunelu i na krętych schodach wzwyż wieży jest raczej chłodno - nie zimno, ale nic przyjemnego, około 15-stopni. Pomaga szybkie wbiegnięcie na wysokość drugiego piętra. Nieco zasapani stajemy przed wlotem do niebieskiej rury nad którą sygnał i zielone światło oznacza możliwość zjazdu.

W tym miejscu, jako doświadczony wodny rurozjeżdżacz doradzę czytelnikom jaką technikę powinni zastosować aby ślizg odbył się z odpowiednią prędkością i bez otarć skóry. Jeżeli nie wszystkim wiadomo, to informuję że materiał tekstylny z którego zrobione są części kostiumu kąpielowego znacznie zwiększa tarcie z plastikiem, wobec czego lubiący jechać na siedząco zmuszeni są zastosować element ślizgu na za przeproszeniem "gołodupca". A i ten posiada dwa warianty - jeden (jaki ja stosuję) polega na zebraniu części slip kąpielowych z obu pośladków i włożeniu tych w miejsce gdzie pośladki się stykają (nie posiada ono nazwy zwyczajowej), lub po prostu zsunięciu kąpielówek na wysokość kolan.

Inną techniką, jest tak zwany "zjazd na relaks poobiedni", ręce podkładamy pod głowę, wypinamy łopatki, unosimy całe ciało opierając się jedynie na piętach - przez co do minimum zmniejszamy powierzchnie trące - i jazda! Oczywiście należy obowiązkowo dokonać zjazdu w tzw. pociągu, czyli - połączonych ze sobą kilku osób, ja, który wam to opowiadam przetrzymałem ślizg ośmioosobowego expresu, opłacając to jedynie kilkoma siniakami i kilkuminutowym rozplątywaniem zagadki "czyja to noga tam wystaje".

Nadchodzi pora by wreszcie zanurzyć się w basenie, błogie to uczucie, kiedy po raczej chłodnej zjeżdżalni zanurzymy się w wodzie o temperturze około 30 stopni. Nie jest to basen olimpijski, ale nie takie jest jego przeznaczenie. W części dla dorosłych o głębokości 160 cm pływają majestatycznie jak sumy młodzi i starsi, pozbawieni energii przez fale ciepła. Dla jeszcze spiętych, lub zmęczonych polecam dwa stanowiska biczy wodnych, masujących kark i ramiona w sposób perfekcyjnie usypiający. Dla smutnych i przygnębionych cztery miejsca gdzie z dna wydobywają się bąbelki powietrza dostające się wszędzie tam gdzie powinny.

Jeżeli są tacy, którzy zmokli za bardzo zapraszam do sauny rzymskiej wliczonej w cenę pobytu, gdzie prawdziwy piec z rozgrzanymi kamieniami polewa się wodą z drewnianego tygielka. Można się poczuć naprawdę inaczej. Zdradzę Wam, że jeden z obecnych w zaparowanym pomieszczeniu dzień wcześniej znacznie przesadził z ilością wody ognistej i męczył się całą drogę niemiłosiernie. Po piętnastominutowym pobycie w saunie, oczywiście następnie lodowatym prysznicu był jak nowonarodzony. Zanotowałem jeszcze jeden z szeregu "sposobów na kaca".

Kac - kacem, ale pora kończyć sielankę, tym bardziej że komputer bezlitośnie przelicza minuty na grosze i dodatkowo płacimy po wyjściu, jednak po podliczeniu dwugodzinny pobyt to jedynie osiem i pół złotego. Wystarczy jeszcze na kawę i hamburgera w kawiarni na piętrze, gdzie również popatrzeć można bez emocji na basenową błazenadę i dziecinadę, która jeszcze przed chwilą była naszym udziałem.

Rafał Pittner

początek strony

strona główna

... widziane z Wiejskiej (w Ustroniu)

Śmieszność

Bogusław Linda w filmie "Szczęśliwego Nowego Jorku" radził swoim przyjaciołom: "Tu w Stanach musicie się uśmiechać. Śmiejcie się do siebie, ludzie będą myśleli, że śmiejecie się do nich. Będą was lubić. Będziecie mieli sukces". W Polsce te słowa nie mają sensu.

U nas śmiech nie jest brany za dobrą monetę. Każdego, kto uśmiecha się do siebie podejrzewamy, że śmieje się z nas. Czy aby wszystko z nami w porządku? Czy na prawdę tak trudno odwzajemnić uśmiech? Okazuje się, że tak. Obawa, że facet w tramwaju nie jest uprzejmym gościem, lecz szydercą jest bowiem zbyt silna. Widząc więc jego uśmiech zaczynamy się zastanawiać, czy nasza fryzura jest O.K., czy może mamy coś na sobie. Unikamy jego wzroku, stajemy się nerwowi, przy wysiadaniu omijamy daleko. Tak daleko, że chcąc zachować pozory potykamy się na schodach i przewracamy. Teraz rechocze cały tramwaj, nasze życie staje się koszmarem.

Nikt nie jest idealny. To prawda stara jak świat. W naszym społeczeństwie jest to jednak fakt trochę bardziej bolesny niż gdzie indziej. Dzieje się tak dlatego, że nie potrafimy zaakceptować tych "nieidealnych" (przynajmniej większość z nas). Wystarczy, że ktoś wygląda, czy myśli nieco inaczej, od razu staje się nieakceptowany. Nie znajdując zrozumienia i przyjaźni stara się wytknąć wady innych. Jest to przecież najlepszy sposób podbudowania własnego "ja". Jeżeli poszukiwania są udane, a zwykle są, to mamy kolejnego "nieidealnego". Ten zaś powtarza całą akcję i łańcuszek się rozrasta.

Wszystko to razem nazywamy "nietolerancją" i choć głośno obwołujemy się jej zagorzałymi przeciwnikami, jakże często wskazując kogoś palcem kładziemy nowe dla miej fundamenty.

Dodatkowym bodźcem staje się telewizja, kreująca niedościgły wzór człowieka, pięknego i inteligentnego. Okazuje się dzięki niej, że mając pryszcze, czy łupież nie jesteśmy godni by chodzić po tych samych ulicach z ludźmi nie posiadającymi takich problemów. Niech mnie nikt nie podejrzewa o to, że nawołuję do niedbalstwa. Ilu jest jednak ludzi, którym nie będzie dane pozbycie się tego "czegoś" co odróżnia ich od reszty. I co wtedy. Czy jedyne, co im pozostaje, to pocieszanie się wadami innych. Niestety na to wygląda.

Tak więc obywatelu U.S.A, który przebywasz akurat w naszym pięknym kraju. Nie uśmiechaj się do siebie tak, jak to czynisz w Stanach. Tu nie przyniesie ci to sukcesu, ludzie cię znienawidzą, a twoje życie stanie się koszmarem.

Andrzej Duda

początek strony

strona główna

... przewrotnym okiem

Samokrytyka (fakultatywnie)

Czytelnicy! O Korekto! Wybaczcie mi, bo zawiniłem! Po napisaniu poprzedniego felietonu, oddałem mojemu koledze, dyskietkę z potwornymi błędami zawartymi w cytowanych przeze mnie zwrotach w języku francuskim.

Nie chcę zrzucać winy na komputerowy wirus ani na ten grypowy, który mnie ostatnio zaatakował. Nawet na listopadową pogodę, która sprawiła że w tym roku jesienna depresja dopadła mnie wyjątkowo w listopadzie a nie jak zwykle na wiosnę. Pomyłka dyskietek i pozostawienie tej z poprawionym tekstem na moim biurku jest wyłącznie moją winą i zaniedbaniem. Przepraszam! Szczególnie Ciebie - Korekto! Przez chwilę myślałem nawet, by udać się na emigrację wewnętrzną, jak uczynił to kiedyś z innych powodów niż wstyd okrytego hańbą autora Zbigniew Herbert. Jeszcze raz proszę o wybaczenie! Dostrzegłem belkę we własnym oku, a wyrwaną z niej drzazgę kładę sobie do serca i obiecuje poprawę.

Po świętach postanowiłem trochę odetchnąć od mojego ukochanego miasta, by móc cieszyć się późniejszym do niego powrotem. Wybrałem się na wycieczkę w Góry Stołowe. Pojechałem tam wraz z przyjaciółmi pociągiem. Gdy ten jeszcze stał na dworcu w Krakowie, ja i moi koledzy szukaliśmy wolnych miejsc w pociągu, pytając o nie w różnych przedziałach i wagonach. Niektórzy podróżni twierdzili, że by usiąść obowiązują tzw. miejscówki. Zaniepokojeni postanowiliśmy zapytać konduktora o to czy rzeczywiście tak jest. - Miejscówki są fakultatywne - odpowiedział ten na pytanie kolegi. - ?? %%%%%%? ???? (czyt.: Co? Jesteś pijany chłopie? Co to znaczy?)- wyraził wyrazem twarzy mój kolega. - Ha? Trudne słowo! - dumny z "zagięcia" mojego przyjaciela odpowiedział konduktor.

Okazało się, że miejscówki obowiązują tylko w tych przedziałach, gdzie nad drzwiami wiszą tabliczki z nazwiskami podróżnych. Nie był to koniec naszych kolejowych przygód językowych. Gdy dotarliśmy do Wrocławia pociągiem (a może ... peregrynatorem horyzontalnym o naprowadzaczu dualistycznym metalowo-szynowym) postanowiliśmy coś zjeść. Jako typowe krakowskie centusie, udaliśmy się do najtańszego na dworcu baru. W menu figurowały zapiekanki i je właśnie zamówiliśmy. Moja przyprawiona była musztardą, a zapiekanki kolegów keczupem. Bez cienia pretensji zapytaliśmy ekspedientkę dlaczego tak jest. - Musztarda i keczup do zapiekanek są opcjonalnie. Jeśli klient nie zdefiniuje jaką chce to przyprawiam tym co mam pod ręką - odpowiedziała nam. Jedząc niezdefiniowane zapiekanki z opcjonalnymi keczupem i musztardą zauważyliśmy, że pociąg którym mamy jechać dalej jest pośpieszny a my kupiliśmy bilety na osobowy. Po drodze na peron postanowiliśmy w kasie dopłacić odpowiednią kwotę.

Przygoda z konduktorem i zapiekankami nasunęła mi myśl by o dopłacie do biletu na pociąg osobowy, by ten stał się biletem na pociąg pośpieszny może nie mówić wprost a nazwać ją np. "akceleracją".

- Chcemy dokonać akceleracji biletów - poprosił kasjerkę zgodnie z tą sugestią mój towarzysz podróży. A ona... bez zmrużenia oka sprzedała nam dopłaty do biletów.

Gdy już wróciłem z gór obejrzałem w TVP film "Wiedźmy". Jak przeczytałem w programie TV drukowanym w "Dzienniku Polskim" był to pogodny rodzinny horror. Marcin Matuzik

początek strony

strona główna

... sport

Sport i pieniądze

Zganiłem ostatnio naszą telewizję za brak transmisji sportowych. Okazuje się jednak, tak jak i w milionie innych przypadków, że każdy kij ma dwa końce. Otóż nie zawsze o braku sportu w telewizji decyduje brak dobrej woli działaczy tej ostatniej.

Nie jest to, co prawda, żadne usprawiedliwienie dla TVP, ale podsuwa podejrzenie, że istnieją jeszcze inni ludzie, "dzięki" którym kibic nie może obejrzeć zmagań sportowych w zaciszu własnego "M".

Myślisz może, drogi czytelniku, że ludzie ci to członkowie jakiegoś globalnego, antysportowego lobby, grasującego w naszym kraju i nie dopuszczającego do wyemitowania w telewizji żadnych relacji sportowych? Otóż nie! Ludzie ci to działacze polskich związków sportowych z Marianem Dziurowiczem, prezesem PZPN na czele.

To oni wymyślają różne procedury utrudniające kontakt społeczeństwa ze sportem wyczynowym. Sprzedając prawa transmisji sportowych w taki sposób, że jeżeli dotrą one w końcu na ekrany telewizorów, to przez dziesięciu pośredników i to jeszcze nie zawsze do mediów ogólnie dostępnych. Nie wnikam już nawet w to, kto jakie czerpał korzyści, bo tym zajmą się inni. Wiadomo natomiast w stu procentach kto na tym nie skorzysta. Tym kimś będziemy niestety my - telewidzowie. A przecież reprezentacja Polski nie reprezentuje tylko prezesa Dziurowicza, bo wtedy nazywała by się "reprezentacja Dziurowicza", ale reprezentuje naród, dlatego właśnie powinniśmy mieć prawo i przyjemność śledzić jej poczynania.

Jedyne, co Polski Związek Piłki Nożnej ma na swoją obronę, to fakt, że postępuje zgodnie z zasadami wolnego rynku i sprzedaje temu, kto da najwięcej. I tutaj, pomijając problem niejasności reguł przetargu na transmisje, można PZPN-owi wiele zarzucić. Co prawda faktem jest niezbitym, że pieniądze są związkowi potrzebne, a sumy, którą podobno otrzymali, TVP dać ni mogła. Jednak przeznaczenie tych pieniędzy może być tylko jedno - popularyzacja piłki nożnej. Pytam więc po raz stu tysięczny, jaka może być lepsza forma popularyzacji, niż transmisja w telewizji publicznej?

Na zakończenie drogi czytelniku podzielę się z Tobą drobnym spostrzeżeniem. Kiedy tak piszę to wszystko, to zaczynam się zastanawiać, czy oni przypadkiem na prawdę nie są członkami jakiegoś globalnego lobby antysportowego.

Ondras

początek strony

strona główna

... tako rzecze Dariusz

W trakcie fachowej rozmowy na temat mediów Darek stwierdził:

— Najlepszymi specjalistami są fotoreporterzy Radia BBC.

początek strony

strona główna

... z notatnika mnemotechnika

26.11.97

Ledwie w poprzednim numerze w rubryce sportowej napisałem, że nasi koszykarze wyróżniają się pozytywnie na tle innych przedstawicieli gier zespołowych, a tu proszę. Faworyzowani Polacy przegrywają z Węgrami 69:60. Nie wiem, czy nasi koszykarze zrobili to złośliwie, aby podważyć moje słowa, czy też chcieli dorównać do miernoty prezentowanej przez innych sportowców. Jedno jest pewne, nikt się chyba nie spodziewał, że nasza gazeta dociera tak daleko.

27.11.97

Tak się złożyło, że i ta wiadomość będzie związana ze sportem. Konkretnie z osobą Krzysztofa Hołowczyca. Ten świetny rajdowiec w jednej z radiowych reklam wygłasza następującą kwestię: "wolę jeździć na czterech kołach, czasem trzeba sobie radzić na trzech, ale zawsze na jednym oleju…". W tym miejscu słychać nazwę reklamowanego oleju silnikowego. Można by w to uwierzyć. Jednak biorąc udział w eliminacjach mistrzostw świata, na ostatnim odcinku specjalnym nasz reprezentant omal nie stracił życia. Przyczyną była utrata koła. Tu potwierdza się zasada, że istnieją rzeczy niezastąpione. Olej bowiem nie zastąpi koła, hamburgery z soi nie zastąpią mięsa, a kombajn sznurka do snopowiązałek.

28.11.97

Zbankrutowała kolejna japońska korporacja. Tym razem ubezpieczeniowa. Wiadomo, że taka sprawa wiąże się z wielkimi stratami finansowymi dla wielu osób. Nie było by więc w tym nic zabawnego, gdyby nie drobny szczegół. Otóż główny dochód firma czerpała z ubezpieczeń od… złego biznesu. Nie wydaje mi się, żeby mógł być w Japonii gorszy biznes niż ubezpieczenie w tej właśnie firmie.

29.11.97

W dzień zabaw Andrzejkowych niestety musi być o alkoholu. Otóż "odkryto" (piszę w cudzysłowie, bo wszyscy wiedzieli to od dawna), że w Rosji istnieje 1400 nielegalnych rozlewni wódek, podczas, gdy legalnych jest 120. Z powodu picia nielegalnej wódki zmarło w ciągu ostatnich kilku lat ok. 43 tys. osób. Oprócz tej smutnej statystyki spożywanie podrabianego alkoholu ma także dla Rosjan pewne pozytywne strony. Otóż naród ten przyswajając wraz z wódką niewielkie ilości prawie wszystkich pierwiastków tablicy Mendelejewa jest uodporniony bardziej, niż wszystkie inne narody świata. Nie straszny już Rosjanom nowy Czarnobyl, czy zatrucie powietrza przez Saddama Husajna. Czasami tylko dziwią się, że wchodząc do wanny wypierają coraz więcej wody.

30.11.97

Przewodniczący AWS Marian Krzaklewski powiedział, że kierownictwo telewizji publicznej jest "superpolityczne". W tej klasyfikacji rozróżniamy jeszcze kierownictwa ekstrapolityczne, megapolityczne i hiperpolityczne.

1.12.97

W Cieszynie policjanci zatrzymali dwóch obywateli Rumunii. Zaistniało bowiem podejrzenie, że zaświadczenia o leczeniu, jakie przedstawiali by wzbudzić litość w Polakach, są fałszywe. Rumuni co prawda tłumaczyli, że to niemożliwe, jednak na nic to się zdało. Nasi funkcjonariusze już po kwadransie studiowania owego zaświadczenia mieli niezbity dowód słuszności swych podejrzeń. Otóż widniało tam następujące zdanie: "zaświadcza się, że George K. Przebywa w naszym szpitalu na oddziale patologii noworodka". W wieku trzydziestu lat przebywanie na owym oddziale jest możliwe tylko pod warunkiem, że jest się lekarzem, a w najgorszym wypadku pielęgniarką.

2.12.97

Słupsk. Od tygodnia władze tego miasta bezskutecznie poszukują ochotników do odegrania roli Świętych Mikołajów. Prezenty są, choinki są, brak tylko brodaczy w czerwonych uniformach. Sprawa jest tym bardziej dziwna, że do Słupska z Laponii jest znacznie bliżej niż do Zakopanego. Może rozwiązaniem byłoby zatrudnienie Rosjan, którzy od picia podrobionej wódki mają, tak jak Mikołaj, czerwone nosy. Zaoszczędziło by się na charakteryzacji.

3.12.97

Pozostajemy przy tym samym temacie. Jeden z największych naszych dzienników informację o akcji rozdawania prezentów 6 grudnia zatytułował "Mikołaj dzieciom". Jaka wspaniała wiadomość została zawarta w tym tytule. Oznacza to, że Święty Mikołaj wreszcie się zlitował i będzie rozdawał prezenty dzieciom, a nie tak jak dotychczas emerytom, hydraulikom, policjantom i biskupom.

4.12.97

Prezydent Rosji, Borys Jelcyn, który z nieznanych powodów nadzwyczaj często gości na łamach tej rubryki, pojechał do Szwecji. Powiedział tam kilka szeroko komentowanych słów, popełnił kilka gaf, ale nie o tym chciałem pisać. Otóż niektórzy przeciwnicy zarzucają mu, że w kilku przypadkach swym zachowaniem uraził godność gospodarzy, czyli pary królewskiej. Chodzi o nagłe opuszczenie rozmów, bez uprzedzenia, czy o odejście od króla w czasie konferencji i rozmowę z biznesmenami. Kto sądzi, że były to tak zwane "zachowania nie na miejscu" jest w błędzie. Dlaczego? Otóż poprzednie rosyjsko-szwedzkie spotkanie na szczycie odbyło się w roku 1909 kiedy w Sztokholmie gościł car Mikołaj II. Z przekazów historycznych wynika, że zachowywał się on, delikatnie mówiąc, niezbyt stosownie. Jelcyn chcąc podkreślić ciągłość państwowości rosyjskiej, nie miał innego wyjścia niż naśladowanie swego poprzednika.

5.12.97

"Rządzą hipopotamy". Taki wniosek można wysnuć po wysłuchaniu telewizyjnego przemówienia premiera Buzka, w którym podkreślał, że zamierza oddać władzę ludziom.

Not. Andrzej Duda

początek strony

strona główna

... refleksje czerwonoprądnicke

Recycle & Bicycle

Tańczy Świdryga z Midrygą
tańczy Frugo z Borygo
Do sali wszedł suchy człowiek
Teza i antyteza życia zarazem
najedzony i głodny zarazem
O wysokim mniemaniu o sobie
Uległ perswazji
Nieuprzedzony
z wszczepioną gruźlicą myśli jego bliźniego
Lecz jego ciało i umysł zostały uodpornione

Tańczy Frugo z Borygo
I Świdryga z Midrygą
W mojej głowie
Zimno - co ? - powiedział znów suchy
Nam ciepło! HA! HA! HA!
Radio Maryja, słucham?

96/11

Marcin Matuzik

początek strony

strona główna

... na poziomie

Jak dotąd "the best"

Taki tytuł nosi najnowsza, składankowa płyta Sinead O'Connor. Również dla mnie jest to jak dotąd najlepsze dzieło, jakie miałem okazję recenzować na łamach tej rubryki.

Przyzwyczailiśmy się, że płyty tego rodzaju to tylko zwykłe, czasem przypadkowe, zestawienie singlowych hitów, nie wnoszące nic nowego. Nie będące samodzielnymi dziełami, a jedynie produktem, przynoszącym wykonawcom zysk bez wkładu. Kupują je kolekcjonerzy, lub ci, którzy niezbyt dobrze znając dorobek artysty, chcą sobie przypomnieć słyszane gdzieś, kiedyś kawałki.

Inaczej jest u Sinead O'Connor. Co prawda większość utworów zawartych na płycie jest już znana. Są one jednak świetnie skomponowane w całość, niektóre nie ukazały się na longplejach, a inne (np. Empire) to piosenki innych wykonawców, którym Sinead towarzyszyła. No i jest jeszcze piękna ballada napisana specjalnie na tę płytę.

Całość rozpoczyna, z resztą nie mogło być inaczej, Nothing Compares 2 U. Ta kompozycja Prince'a, mimo, że była jakiś czas temu grana prawie non stop we wszystkich rozgłośniach, chyba nie może się znudzić. Zaraz po niej z miłego nastroju wyrywają nas zadziorne dźwięki Mandinki i nie mniej rytmicznego The Emperor's New Clotthes. "Dziękuję, za usłyszenie" śpiewa Sinead w następnym utworze, tak spokojnym i wyciszonym, że po dwóch poprzednich naprawdę można dziękować za dosłyszenie tak subtelnych dźwięków

Później przeplatają się utwory z różnych okresów jej twórczości. Począwszy od płyty " The Lion And The Cobra", aż do "Universal Mother" Jednak, jak już wspominałem, utwory znane z poprzednich płyt długogrających nie stanowią całości krążka. Ostatnią z takich piosenek jest John I Love You, z "Universal Mother". Po niej zaczynają się "cuda". Najpierw Empire, rapowego zespołu Bomb The Bass, później Don't Cry For Me Argentina (tak, tak!). Następnie utwór ze ścieżki dźwiękowej do filmu "W imię ojca", i na koniec piosenka, której istnienie na tej płycie już sygnalizowałem. Piękna ballada This Is The Rebel Song, skomponowana specjalnie na tę okazję.

Kto zna i ceni Sinead o'Connor, ten się nie zawiedzie. Kto nie zna niech posłucha tej płyty, to najlepszy sposób by przekonać się do takiej twórczości. Na prawdę warto, bo tylko tu piękne teksty o miłości przeplatają się ze smutnymi pytaniami w stylu "skąd mam wiedzieć, jak mam żyć, skoro mam dopiero 21 lat". Tylko tutaj walka ze smokiem w rytmie niemalże celtyckiej muzyki łączy się z ostro wyśpiewywanym buntem gitarowych songów. I tylko tutaj można spotkać… Sinead O'Connor.

Andrzej Duda

Facet w czerni

Blackmore's Night - Shadow of the moon (Warner Music 1997)

Czy człowiek, który w swojej 30-letniej karierze muzycznej stworzył zaledwie kilka utworów, w których używa gitary akustycznej, powinien brać się za nagranie całej płyty "bez prądu"? Oczywistą wydawać się może odpowiedź, że nie. Łatwo popaść w takim wypadku w kicz i stworzyć dzieło nudne.

Na ambitnych eksperymentach muzycznych, połamało sobie już zęby wielu heavy-metalowców. Próba stworzenia czegoś na wzór muzyki klasycznej okazała się ponad ich siły. Ale Ritchie Blackmore mimo swojego wcześniejszego desinteresmant gitarą akustyczną, może sobie na to pozwolić. Nie tylko dla tego, że muzyka klasyczna jest dla niego niemal wyłącznym źródłem artystycznej inspiracji, ale i dlatego, że zapisał się on już na kartach historii muzyki, jako jeden z twórców hard rocka i wybitny przedstawiciel tego gatunku.

Czy udało mu się stworzyć dzieło genialne? Dla tak bezkrytycznych, tak jak ja wielbicieli Jego talentu, nagrana wraz z wokalistką Candice Night płyta "Shadow of the moon", może za takie uchodzić, natomiast osoby nie zorientowane w twórczości Blackmore'a, może drażnić słyszane wyraźnie na płycie korzystanie ze schematów charakterystycznych dla muzyki pop. Niektóre z utworów ocierają się wręcz o brzmienie zespołu Ace of Base, szczególnie za sprawą głosu wokalistki.

Fani "człowieka w czerni" wiedzą jednak, że woli on by jego muzyka brzmiała raczej jak Abba niż AC/DC i zaakceptują taki sposób wyrażenia ekscentrycznego podejścia do muzyki. Tym bardziej, że wyraźnie nieprzypadkowe korzystanie z popowych patentów służy mu także do celowego popadania w tandetę.

Blackmore zagrał na gitarze elektrycznej, co na tej płycie wyjątkowe, fragmenty muzyki z baletu "Jezioro Łabędzie" Czajkowskiego. Utwór na dodatek okrasił rytmami disco. Czyniąc to z jednej strony żartował, ale z drugiej tylko w ten sposób mógł w pełni swobodnie zinterpretować ten utwór. By słuchacze nie mogli posądzić go o kicz, artysta użył kiczu, właśnie by bronić się przed posądzeniem o tandetę. Tylko gorący zwolennicy Blackmore'a mogą to zaakceptować, bo w tym ostentacyjnie manifestowanym lenistwie jest według nich (nas) coś z artystycznego happeningu.

Swoją klasę gitarzysta manifestuje najdonioślej pod koniec płyty. Utwory "Wish you were here" i szkocki klasyk "Greensleeves" gra tak jak by sam był ich twórcą. Na całej płycie gdzieś w tle słychać echo muzyki zespołów Rainbow i Deep Purple ponieważ płyta choć tak odmienna od ich dokonań naznaczona jest piętnem silnej osobowości Blakmore'a. Jedni jej nienawidzą. Inni tego niekomunikatywnego, może trochę złośliwego człowieka, który zmienia żony, zespoły i współpracowników jak przysłowiowe rękawiczki stawiają sobie za wzór. Wzór na sukces.

Marcin Matuzik

początek strony

strona główna

... studia i życie

Tancerze i cyberholicy

Studenci z reguły bywają biedni. Niektórzy z nich zmuszeni są pracować poza zajęciami. Oczywiste chyba jest, że jest to praca dorywcza, chociaż bywaja wyjątki, które tę regułę łamią.

Po co studentowi potrzebne są pieniądze? Tutaj zaczyna się dylemat. Życie oferuje mu wiele przyjemności i zajęć, w których ten "biedak" uczestniczy. Zważywszy na młody wiek i niesamowitą wręcz wytrzymałość fizyczną może on, na przykład iść na kursy tańca towarzyskiego. Tak, jak mówią ulotki reklamowe: "Możesz nie tylko nauczyć się tańczyć, ale i spotkać partnera na całe życie".

Żak wykorzystuje także wolny czas ćwicząc na siłowni lub aktywnie wypoczywając w dyskotekach. Wieczorami jednak "brać studencka" spotyka się najczęściej w pubach i night clubach, gdzie degustują różne rodzaje piwa, które nie raz kupuje się zniżkowo pokazując legitymację studencką. Ci, którzy mieszkają w akademiku mają problem z głowy - jak nie pójdą na imprezę, to impreza przyjdzie sama. Część studentów lubi wykorzystywać swój wolny czas na kursach językowych lub bawiąc się w Internecie. Dosyć często widzimy na korytarzu domu studenckiego chodzących młodych ludzi, którym nie znika z twarzy tajemniczy uśmieszek. Objawem życia w internetowej cyberprzestrzeni są rozgrzane palce, błędny wzrok i zmęczenie wywołane brakiem snu.

Rano jak zwykle zjawiają się na zajęciach, ale są to już ci najsilniejsi, którzy wytrwali. Jednak eliminacje studentów trwają dalej poprzez zaliczenie tzw. "pieczątki", czyli uderzenia głową o blat stołu podczas nudnego wykładu. Wtedy sen zwycięża nad biednym studentem a reszta, cóż, modli się o szybki koniec zajęć.

Monika Wójcikiewicz

początek strony

strona główna

S t o p k a redakcyjna



Ta strona znajduje sie na serwerze Polbox On-Line Service
http://free.polbox.pl - bezplatne konta pocztowe oraz strony WWW