Fot. HaM
Kiedy można pobawić się na największm luzie, bez stresów i potrzeby myślenia o rzeczach mało przyjemnych? Oczywiście w wakacje. Wtedy mamy w głowach najdziwniejsze pomysły. Właśnie wtedy najłatwiej przychodzi robienie tego, co my robiliśmy w czasie naszych wakacyjnych "akcji".
W kamiennym kręgu
Pierwszą z nich była akcja pod kryptonimem "ogień". Niewtajemniczonym wytłumaczę, że chodzi tu o ognisko na działce u niejakiej Doroty M.. Osoba ta, posiadając najlepszy zmysł organizacyjny w tym rejonie naszej galaktyki, na miejsce spotkania wyznaczyła stację paliw przy osiedlu Nowe Piaski. Tam też się spotkaliśmy. Jednak przybyliśmy na miejsce po niezłej dawce emocji, że tak powiem "sportowych".
Godzina osiemnasta. Wychodzę z domu w towarzystwie Zefira i Matysa. Jak zwykle w świetnym nastroju i pełni głupich pomysłów idziemy beztrosko przez miasto. Zupełnie nieświadomi zagrożenia. Dopiero, gdy zbliżyliśmy się do stadionu Cracovii, Matys jednym, krótkim okrzykiem "Legia" uświadomił nam powagę chwili. Tego dnia do Krakowa przyjechała drużyna Legii Warszawa.
Ich barwy klubowe to biel i zieleń. Nasze ubrania - cóż za niefart - były dokładnie w takich kolorach. Kiedy na dodatek Zefir ( ot tak dla żartów ) zaczął wykrzykiwać " Legia! Legia Warszawa!", poczułem poważne obawy o własny skalp. Na szczęście bez uszczerbku na zdrowiu udało nam się wsiąść do autobusu linii 148 i dojechać do punktu "x". Stamtąd, po półgodzinnym czekaniu w niepewności, zostaliśmy dowiezieni na miejsce ogniska luksusowymi limuzynami. Było jednak zbyt wiele osób, aby pomieścić się w dwóch "maluchach". Tak więc Rafał musiał wrócić. Z dłuższej jego nieobecności wnioskujemy, że się zgubili.
Tak też było naprawdę - zgubili się. Zgubili się tak bardzo, że gdy nagle kończy się droga przejeżdżają przez piłkarskie boiska. Po przyjeździe Diariusz skomentował całą sprawę krótko :- To była minimalna pomyłka, przejechaliśmy tylko przez stadion Widzewa Łódź i Pogoni Szczecin i jesteśmy.
Jak się później okazało, a co wszyscy przewidywali, Darek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jest on zwykle osobą najczęściej cytowaną w poimprezowych wspomnieniach.
Zostawmy jedna Dariusza i wróćmy do ogniska. Jest godzina dwudziesta. Nadludzkim wysiłkiem i przy wydatnej pomocy pana Józka udało nam się rozpalić ogień. Pan Józek jednak nie pracował za darmo. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wypił nam mnóstwo wódki. Odwiedzał nas niby przypadkiem i za każdym razem musiał wychylić jednego. Robił to tak często, że aż Matys, człowiek wielce przenikliwy, zaczął podejrzewać go o agenturalne związki z KGB.
-Nie dość, że szpieguje- mówił Matys -to jeszcze dużo pije. Ognisko jednak płonęło po części za jego zasługą, więc nikt nie miał mu niczego za złe.
Na naszym ognisku każdy spełniał jakąś funkcję. Jedni piekli kiełbaski, inni nalewali napoje, że się tak wyrażę "chłodzące", jeszcze inni dbali o ogień. Tylko ja z Zefirem byliśmy obsługiwani w wygodnych leżakach. Zefir dlatego, że uciął się siekierą w palec przy pierwszej próbie rąbania, a ja dlatego, że tak mi było wygodnie. Jednak mogłem sobie na to pozwolić. Swoje obowiązki bowiem spełniłem jeszcze przed zapaleniem ognia. Najważniejszym z nich było przyniesienie patyków do pieczenia kiełbasy. Byłem po nie w lesie z Dorotą i... z Józkiem (niestety).
Fot. HaM
Tak to już bywa na ogniskach, że po kiełbasie i "małym conieco" przychodzi czas na śpiewanie. Tak było i tym razem. Niekwestionowaną gwiazdą stał się kolega Rafał, który grał i śpiewał piosenki Kaczmarskiego. Robił to świetnie i co warte podkreślenia w większości z pamięci. Natomiast wykonanie piosenki pod tytułem "Cień i ja" zjednało mu tłum wielbicielek. Pod koniec ogniska jego występ stał się spektaklem audio-wizualnym, gdyż do muzyki Darek dołączył swój układ choreograficzny, polegający na przeskakiwaniu przez ogień i upadaniu.
Jednak najbardziej utkwiły nam w pamięci wyczyny Matysa. Otóż, z nieznanych nikomu powodów, przebywał on prawie bez przerwy w betonowych kręgach, które parę miesięcy później państwo Melanowscy użyli do budowy pięknej studni. Przebywając tam krzyczał i śpiewał. Widząc to Darek mógł powiedzieć tylko jedno: "coś w tym k... jest".
Fot. HaM
"Ogień II"
Jeżeli coś się podoba, to trzeba to zrobić jeszcze raz. Z tego założenia zrodziły się między innymi dalsze części "Rambo", "Obcego", "Dynastii" (tu może trochę przesadziłem), a także akcja "Ogień II".
O ile w filmach "dwójka" jest zwykle gorsza od "jedynki", to w przypadku naszego ogniska napewno tak nie było. Może fakt, że miało odbywać się w tym samym miejscu, gronie i o tej samej porze nasuwał niektórym myśl, że będzie to tylko marne powtórzenie. Stało się jednak inaczej, głównie za sprawą niejakiego Marka D.
On to,około godziny 23.00, kiedy towarzystwo, po rutynowym początku przechodziło z wolna w fazę śpiewu, zapytała może zagramy w piłkę?
Patrzymy na niego ze zdziwieniem, ale on nie ustępuje.-Mówię poważnie, zagrajmy. Podbiegł do bagażnika swego samochodu i wyciągnął wspaniałą, biało czarną futbolówkę. W mgnieniu oka zapłonęły jupitery (reflaktory samochodów), powstały bramki, oraz trzyosobowe składy. Po jednej stronie: Błyskotliwy Marek, Nieustraszony Matys i Bramkostrzelny Zefir. Po drugiej.. po prostu Darek, Rafał i ja.
Teren był wyboisty i nierówny, gra dynamiczna, nieustępliwa i z dużą ilością upadków. Bramki padały, błyskały flesze, krótko mówiąc mecz bilionlecia. Rozgrywki zakończyły się wynikiem niepamiętnym. Naprawdę nikt nie jest dziś w stanie powiedzieć ile goli strzelono. Jedno jest pewne - wygraliśmy. Wygraliśmy mimo tego, że udało mi się zdobyć samobójczą bramkę.
W uzupełnieniu relacji meczu dodać należy, że nasze wyczyny fotografowane były przez obecnego na tym ognisku, zawodowego fotoreportera, Krzysztofa Karolczyka.
Po meczu zabawa rozkręciła się na dobre i nikt już chyba nie pamiętał, że na początku wcale nie było śmiesznie. Kiedy przyjechałem na miejsce, w towarzystwie Doroty i jej szwagra Maćka, nad działkę nadciągały czarne, burzowe chmury. Humory mieliśmy nietęgie i nawet przybycie Dariusza ich nie poprawiło. Na szczęście jednak, kiedy burza wisiała nad nami nieuchronnie i już miało zacząć padać, opatrzność spojrzała na nas łaskawym wzrokiem i zmienił się kierunek wiatru. W tym momencie wiedzieliśmy już, że nie będziemy musieli się bawić w tak zwanej szopce.
"Doroto, Doroto, me serce przepełnione tęsknotą", tym fragmentem swej twórczości przywitał nas Matys. W czasie trwania zabawy powstało jeszcze około dwudziestu zwrotek tego wspaniałego poematu, między innymi ta: "Doroto, Doroto, sny o tobie mą pościel gniotą". Niestety oprócz dwóch cytowanych, reszty zwrotek nie pamięta nawet twórca.
Główną atrakcją końcówki ogniska był chóralny śpiew bez gitary. Uznaliśmy, że do "punkowych kawałków" nie jest ona potrzebna. Darliśmy się straszliwie wykonując przeboje z lat licealnych i świetnie się przy tym bawiliśmy.
Krakowiacy i górale
Tytuł tej części reportażu zaraz wytłumaczę. Otóż chodzi tu o najazd hordy rozbestwionych Krakusów na Ustroń, a konkretni na dom autora, którego na dziesięć dni opuścili rodzice. Najeźdźcy przybyli w piątek po południu, a wyjechać mieli w niedziele. Zapowiadały się nie lada emocje. Ale od początku.
W piątek planowaliśmy zorganizować imprezę plenerową, czyli - jak mawia Zefir - parten garty. Niestety pogoda nie dopisała i musieliśmy siedzieć w domu. Jednak nie było to takie sobie siedzenie. Po godzinie rozmów muzyka ruszyła na full, rozpoczęły się tańce i swawole. Już wtedy stało się zupełnie jasne, że moja sąsiadka nie będzie tej nocy spała. Gwoździem programu były konkursy: tańca macareny, męskich torsów oraz tańca przy rurkach. Ich zwycięzcy byli w nagrodę podrzucani pod sufit. W czasie całej zabawy najczęściej toważyszyły nam swojskie rytmy piosenek zespołu Top One.
Około godziny 3.00 wszyscy z wolna dogasaliśmy. Tę chwilę ciszy pani Krysia (moja sąsiadka) najprawdopodobniej wiązała z nadzieją, że już nikt tej nocy nie zakłuci jej spokoju. Grubo się jednak myliła. Już w parę chwil później obudził ją natarczywy dzwonek i pukanie. To kolega Marek, któremu ktoś nieopatrznie zdradził, że pani z góry jest starą panną.
Następny dzień (sobota), minął pod znakiem telewizji, gry w karty, oraz nieładnej pogody. Mimo to wybraliśmy się na Równicę (góra w pobliżu Ustronia), gdzie spędziliśmy kilka godzin w "Zbójnickiej Chacie". Niektórzy śmiałkowie zdobyli szczyt tej góry, co mimo niewielkiej odległości było nie lada wyczynem. Szczególnie biorąc pod uwagę poprzedni wieczór.
Po powrocie naszym głównym zajęciem do późnych godzin nocnych było opowiadanie dowcipów, anegdot oraz gra w karty. Zachowywaliśmy się tego dnia bardzo cicho i spokojnie. Pani Krysia jednak o tym nie wie - wyprowadziła się na noc do siostry.
Niedzielny poranek rozpoczął się również od gry w karty. Tym razem z powodu wczesnej pory, moim jedynym przeciwnikiem był Dariusz S. Graliśmy w oko. Stawki były niebagatelne. Po ostatnim rozdaniu byłem właścicielem koleżaniki Kasi, koleżnaki Ani, jednego Nissana, jednego Peugeota (samochody Maćka i Marka), a także ... swojej sąsiadki. Darek natomiast wygrał Dorotę, mojego Fiata (rocznik '78) oraz śpiącego Matysa, razem z okrywającą go, gryzącą kapą. Była ona tak bardzo gryząca, że w pewnym momencie Darek zaczął się obawiać czy przypadkiem nie zagryzła naszego kolegi, który nie dawał znaku życia.
Tego poranka dowiedziałem się również, że Złomiarz (Darek) jest najprawdopodobniej zmiennocieplny. - No bo popatrz - argumentował. - Ramię mam zimne, a noga pod kołdrą jest ciepła.
Reszta dnia upłynęła na doprowadzaniu mieszkania do porządku, co udało nam się w 140%. Miesznie wyglądało lepiej niż przed ich przyjazdem.
Tak właśnie wyglądały nasze wakacje. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że i ja tam byłem, wszystko z nimi piłem, i będziemy żyli długo i szczęśliwie.
Andrzej Duda
|