Rozmoczone ogórki
W maju, podczas rozmowy o wakacyjnych planach zdradziłem znajomym, że lipiec chciałbym spędzić na praktyce w redakcji regionalnej gazety. Jeden ze starszych kolegów po fachu przekonywał mnie wtedy, że lipiec to najnudniejszy miesiąc w roku, szczyt "ogórków", kiedy najtrudniej znaleźć temat. Nie przypomnę sobie już chyba tej osoby ale radę będę pamiętał do końca życia.
Początek praktyki rzeczywiście nie zwiastował niczego nadzwyczajnego. W redakcji było pustawo po części z powodu letniego zaduchu a częściowo z powodu urlopów. Po krótkiej rozmowie z redaktorem naczelnym zostałem odesłany do działu informacyjno-reporterskiego. Trochę się tego przydziału obawiałem, gdyż dział ten zajmuje się głównie informacjami z regionu Krakowskiego, Tarnowskiego i Nowosądeckiego, sprawy Krakowa pozostawiając reporterom "miejskim". Pochodzę z województwa katowickiego i o ile jeszcze trochę orientuję się w Krakowie, o tyle różnica między Bochnią a Ochotnicą była dla mnie, przynajmniej dotąd, nieuchwytna.
Woda na Marsie
Postanowiłem się nie załamywać. Sięgnąłem do podręcznikowych wskazówek dotyczących szukania tematów, odwiedziłem kilka "gorących" miejsc, przejrzałem prywatne archiwum fotograficzne i następnego dnia miałem w gazecie dwa teksty i zdjęcie na pierwszej stronie. Przepełniała mnie duma. Wczoraj byłem jeszcze studentem a dziś jestem dziennikarzem! Byłaby mi pewnie ta woda sodowa uderzyła do głowy gdyby nie słowa naczelnego, który bardzo krótko ale dosadnie powiedział mi do czego się nadaje mój inny, duży tekst, nad którym napracowałem się chyba najbardziej w życiu.
Następne dni spędziłem na "obsłudze" bzdurnych konferencji i korelowaniu wzmożonego ruchu w izbach wytrzeźwień z falą upałów. Przejechałem prawie pięćset kilometrów po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej w poszukiwaniu nowej służby ratowniczej, o której wiedziałem tylko tyle, że taka istnieje. Zapamiętale szukałem w Internecie marsjańskich krajobrazów, które miały ilustrować lądowanie amerykańskiej sondy. Kilka dni później tytuł "Woda na Marsie?" trąciłby wisielczym humorem.
Iluminacja
Zatopiony w myślach o Czerwonej Planecie niemal zupełnie oderwałem się od naszej rzeczywistości. Prawie nie zauważyłem jak gwałtownie zmieniła się pogoda. Lało jak z cebra ale to przecież nic dziwnego. Miałem w komputerze na biurku najświeższe prognozy synoptyków ale któż wyciągałby z tego informacyjnego szumu jakieś katastroficzne wnioski. Ot, po prostu jeszcze jedno mokre lato.
W poniedziałek 7. lipca "zrobiłem" w trakcie wieczornego dyżuru informację o katastrofie międzynarodowego ekspresu, który rozbił się w Czechach na skutek powodzi. Nawet przez myśl mi nie przeszło pytanie skąd powódź tuż przy polskiej granicy. Skoro w ostrawskim konsulacie tak mi powiedzieli, to pewnie mają rację.
Wracałem do domu jak zwykle, tramwajem. Przez zacieki deszczu na szybach patrzyłem na skąpo oświetlone ulice. Kiedy przejeżdżałem przez most na Wiśle odruchowo skierowałem wzrok na rzekę. Lubię przyglądać się jak krople deszczu mącą spokojną toń. W pewnym momencie mój wzrok natrafił na niesioną nurtem rzeki beczkę, na oko dwustulitrową. Rozejrzałem się nerwowo i dopiero wtedy zauważyłem, że Wisła niesie więcej podobnych śmieci. Z jej nadnaturalnie poszerzonego nurtu wystawały barierki przystani kajakowej. Wydawało się, że za chwilę woda dosięgnie murowanych wałów.
- Boże! - pomyślałem. - To nie jakaś tam powódź, w jakichś tam Czechach. To dzieje się sto metrów od budynku redakcji!
Po powrocie do domu włączyłem telewizor i po obejrzeniu wiadomości przeszła mi ochota na sen. Ja, reporter lokalnej gazety piszę o powodzi w Czechach, tymczasem w Krakowie wojewoda ogłasza alarm, o czym miłym głosem oznajmia mi spikerka z Warszawy!
Przyszedł moment
Nazajutrz w redakcji wszyscy powariowali. Mieliśmy powódź, gdzieś coś się działo, tymczasem w Krakowie ludzie jak co dzień spieszyli do pracy, życie toczyło się normalnie. O szalejącym gdzieś żywiole przypominała tylko stale podnosząca się, mętna Wisła i coraz więcej niesionych z jej prądem śmieci.
Tego ranka wydrukowałem i powiesiłem w redakcji spis telefonów do zawiązywanych wprędce gminnych komitetów przeciwpowodziowych. Przez następne dni była to w redakcji chyba najbardziej poczytna z moich publikacji.
Szef "mojego" działu wysłał mnie z fotoreporterką do zalanej Ochodzy, niewielkiej wsi za Skawiną. - Przywieź dramatyczny reportaż - brzmiało jego polecenie. Na miejscu zobaczyliśmy wreszcie powódź. Murowane chałupy wyrastały z kilkunastocentymetrowej głębokości jeziorka. Wkoło chodzili gospodarze w gumowcach, narzekali na swój los i przeklinali burmistrza, który czegoś według nich nie dopatrzył.
Po powrocie do Krakowa pisałem tekst przy pierogach, które jedliśmy czekając na wywołanie zdjęć. Materiał wyszedł świetny. Cóż z tego, jeśli w redakcji usłyszałem od szefa rzucone w biegu: "Zapomnij o Ochodzy!". Zamiast wyjaśnienia wystarczył mi widok news-room'u. Wszyscy dziennikarze zapamiętale coś pisali a znad telefonów słychać było rzucane na głos informacje: "W Staniątkach przekopują drogę krajową!" albo "W Czernichowie wytrzymają najwyżej dobę!". W ciągu kilku godzin mojej nieobecności w redakcji sytuacja zmieniła się diametralnie. Już nie chodziło o kilka chałup z zalanymi piwnicami. Jedni ludzie ginęli, inni desperacko bronili swojego majątku. Natychmiast pojawiła się spontaniczna pomoc i równie spontaniczne szabrownictwo. Ludzie obnażali swoje najlepsze i najgorsze strony.
Napięcie i piknik
W ciągu następnych dni żywioł nam spowszedniał. Szukaliśmy synonimów do słów "woda", "nurt", "fala" itd. Pojawiły się nawet pierwsze dowcipy na temat powodzi. Co chwilę ktoś mówił, że nie będzie dzisiaj nic pisał bo tylko patrzeć jak zaleje nam ustawione w piwnicy naświetlarki. Tak naprawdę jednak wszyscy baliśmy się. Cholernie się baliśmy. Wydaje mi się, że wisielczy humor był tylko maską, która pozwalała choć na chwilę zapomnieć o napięciu. Nabijaliśmy się z patetycznych metafor popełnianych przez reporterów konkurencyjnego dziennika. Sam nawet napisałem szyderczy tekst o hipotezach, które snuli gapie, którzy urządzili sobie prawdziwy piknik przy moście Dębnickim w trakcie przejścia kulminacyjnej fali powodzi.
Prawdziwy strach ujawniał się rzadko. Najbardziej zapadło mi w pamięci głuche milczenie, które zapadło w redakcji po telefonie od koleżanki, naprawdę twardej reporterki, która pojechała odwiedzić rodziców w Raciborzu. Miała nam przekazać relację przez "komórkę" jednak płacz zupełnie odebrał jej mowę.
Nie zapomnę też nocy spędzonej w Wojewódzkim Sztabie Przeciwpowodziowym. Dramatyczne meldunki napływające z lokalnych sztabów, od meteorologów, widok ludzi nie śpiących już kolejną noc, sztabowe narady nad mapami jakoś surrealistycznie kontrastowały z bezchmurnym, gwiaździstym niebem i ciszą za oknami Urzędu Wojewódzkiego. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że tutaj, w Krakowie mieliśmy wielkie szczęście.
Drugi raz pomyślałem tak kiedy wysłano mnie w okolice Łącka, dosłownie kilka godzin po przejściu fali powodziowej. Ujrzałem tam prawdziwie księżycowy krajobraz. Kiosk z gazetami, jakby uniesiony ręką giganta i zawieszony kilkadziesiąt metrów dalej na rozłożystej wierzbie. Asfalt zerwany z drogi otulający drzewa i latarnie jak zwinięty dywan i kilkunastotonowy, betonowy most wyrwany z przęseł, leżący wzdłuż koryta rzeki. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko za sprawą niewielkiego strumyczka, Czarnej Wody, który teraz spokojnie szemrał u moich stóp. Czymże były przy tym zalane bulwary nad Wisłą w Krakowie.
***
Dwa tygodnie później przejeżdżałem przez Opole i Wrocław. Widziałem worki z piaskiem pozostałe po akcji ratunkowej, ślady wody na wysokości drugiego piętra budynków i rozkładające się napęczniałe trupy zwierząt rozrzucone po polach. A ja podniecałem się odrobiną szlamu na jezdni i kioskiem wiszącym na drzewie! Zastanawiałem się co poczuliby mieszkańcy Opola gdyby przeczytali jak podniecałem się odrobiną asfaltu zdartą z ulicy.
Zamiast pointy zacytuję słowa dziennikarza, który już po powodzi wrócił z ogarniętej rzezią Afryki. Piotr Kraśko w telewizyjnej rozmowie powiedział: "Ludzie, nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale my na prawdę żyjemy w raju". Myślę, że miał rację.
Marcin Habryń
|