Nowojorski
scenarzysta Isaac (Woody Allen), piszący scenariusze dla kretyńskich,
telewizyjnych "show", ma wyjątkowego pecha. Jego żona, Jill (świetna Meryl
Streep) zostawila go, by odejść z inną kobietą, a na dodatek pisze zjadliwą
książkę o ich małżeństwie. Piękna i inteligentna Mary (Diane Keaton) zwiąże
się z nim na krótko, by wkrótce powrócić do jego przyjaciela Yale'a (Michael
Murphy). Zaś uczucie nastoletniej licealistki, Tracy (Mariel Hemmingway),
Isaac zbyt pochopnie odrzuca, składając je na karb jej niedojrzałości
i nie wróżąc temu związkowi powodzenia...
Czyli innymi słowy: to co zwykle. Błyskotliwe dialogi i Woody Allen szukający
kobiety doskonałej, przy akompaniamencie jazzowych standardów. No i jest
jeszcze tytułowy "bohater" - Manhattan, ulubiona dzielnica reżysera, której
w tym filmie oddaje swoisty hołd. To, że Allen lubi Nowy Jork wiadomo
nie od dziś, ale jest to jeden z tych filmów, w których najdobitniej daje
nam to odczuć. Pełno tu utrzymanych w odcieniach szarości, długich, przepięknych
ujęć miasta, jego kamienic, zaułków... Oglądamy Central Park, Most Brookliński,
jakieś galerie, muzea. Zabawnie wychodzi pierwsze spotkanie Isaaca z Mary,
po którym uważa on ją za psudointelektualną "koszmarną babę", ale, jak
to czasem bywa, jego uczucia przy kolejnych kontaktach ewoluują.
Ja osobiście uwielbiam, fragment, w którym Isaac przypomina sam sobie
dlaczego warto żyć. Myśli, myśli, po czym mówi:
"Groucho Marx, Willie Mays, druga część Symfonii "Jowiszowej" Mozarta,
nagranie "Potatohead Blues" Louisa Armstronga, oczywiście szwedzkie kino,
Flaubert, Marlon Brando, Frank Sinatra, te niesamowite obrazy Paula Cézanne,
kraby u Sama Wo, buzia Tracy... "
Chyba każdy, nawet nieświadomie, ma jakąś podobną, własną listę, którą
powinno się sobie od czasu do czasu przypominać. Jak pisał Andrzej Saramonowicz:
"Trzeba wierzyć, że między jedną a drugą łyżką tego świństwa (życia) przydarzy
się kęs, który potwierdzi, że poczucia smaku nie dostaliśmy przez pomyłkę."
Michał Chomicki
|